Uwielbiam jedzenie.
Ci którzy mnie znają, wiedzą, że jem dużo i często, lubię testować nowe restauracje oraz regularnie próbuję nowych rzeczy. Chodzę po knajpach, lubię akcję „Restaurant Week”, zawsze domawiam deser, staram się często testować nowe miejsca. Oczywiście — mam kilka ulubionych potraw, miejsc i smaków, do których regularnie wracam. Jedzenie jest dla mnie naprawdę bardzo istotne a wszędzie, gdzie mogę sprawdzam jego jakość, smak i walory wizualno-estetyczne.
Do tego wszystkiego moja Ewelina, która gotuje wyśmienicie, jest bardzo odważna w kuchni. Choć czasem podaje dziwne dania w jesczze dziwniejszy sposób — wspólnie w kuchni eksperymentujemy dość regularnie. Nie jestem wybitnym specjalistą, mam swoje ograniczenia, których jestem świadom. Nie zjem zupy z węża, nie toleruję niektórych owoców morza, nie przepadam za rybami. Generalnie — smakuję, zajadam się. Odliczam dni do naszego wyjazdu do Tajladnii gdzie liczę na świeże kokosy, słodki topinambur i mięsne szaszłyki w licznych streetfoodach.
Ten przydługi wstęp ma na celu jedno: uwierzcie, że uwielbiam jeść.
Niestety ponieważ nie uwielbiam już tak bardzo ćwiczyć czy biegać — zaokrąglam się tu i ówdzie. Jednak w myśl zasady „pokochaj siebie” — nie przejmuję się tym jakoś bardzo i dużo częściej odwiedzam nowe restauracje niż kluby fitness.
W związku z powyższym wyobraźcie sobie jak wielkim dramatem był dla mnie dzień w którym straciłem smak i zapach. Całkowicie. Zapalenie zatok czy katar, jakaś paskudna infekcja — i na dobry tydzień pożegnałem się z jakimikolwiek zmysłowymi. Nie czułem zupełnie nic — słodki, słony, ostry, łagodny. Zero. Nic, nie miałem pojęcia co jem. Kanapki z posiekanym czosnkiem znikały jedna po drugiej, a ja nie czułem zupełnie jego zapachu (podobno wyglądało to z boku nieco przerażająco — ale przynajmniej pomogło na zaziębienie).
Jedyny „wymiar smaku” jaki byłem w stanie rozpoznać to jego struktura — gęste, granulowane, miękkie czy twarde oraz temperatura — ciepłe lub zimne. Oznacza to, że przez 4–5 dni jadałem na przemian zimną lub ciepłą papkę. Moje oczy dobrze widziały co mam na talerzu, mózg podpowiadał jak to powinno smakować — ale zupełnie nic nie działo się później. To dało mi do myślenia, jak wiele z naszych doznań zmysłowych jest generowanych i odtwarzanych przez wyobraźnię. Wiedziałem jak moje danie, które mam na talerzu powinno smakować, czego się spodziewać. Czekałem na smak. Bez skutku…
Było to mocno frustrujące.
Nieprzyjemny czas, gdzie całkowicie straciłem apetyt, bo jaką przyjemność może dawać jedzenie kleiku, który POWINIEN jakoś smakować (bo jednak pamięć węchowa i smakowa jest dość trwała) a tu proszę — nic. Nie ma. Smak i zapach zniknął i nie chce wrócić.
Jedynym plusem tej sytuacji było to, że przestałem wtedy zupełnie jeść szit food i poszukiwać słodyczy, i innych mało wartościowych produktów. Skoro i tak nie czuję smaku i zapachu, a wiem że np. fastfood to zero wartości odżywczych — wolę jeść zdrowo. To bardzo ciekawe odkrycie pokazało mi, że wielkie koncerny (McDonald, PizzaHut, KFC) uzależniają mnie właśnie głównie zapachami i smakami. Poza tym nie oszukujmy się, nie ma w nich niczego dodatkowego. Llokale są raczej paskudne a jedzenie jest ciężkie i mało odżywcze. Chodzi się tak ze względu na uzależnienie psychologiczne niż doznania kulinarne.
Co więcej — wykonałem eksperyment myślowy i gdybym do końca życia stracił smak i węch, pewnie nigdy więcej nie poszedłbym do fastfooda i do śmierci jadł już tylko super-zdrowo: warzywa, owoce, ryż, lekkie potrawy. Bo skoro i tak nie czuję tego co jem — to chociaż zjem zdrowo i pożywnie, prawda?
Na szczęście po 4–5 dniach walki z wirusem odzyskałem wszystkie zmysły.
Oczywiście moje postanowienia o jedzeniu zdrowo zniknęły natychmiast i od razu poszliśmy na urodzinowy Festiwal Pizzy, do Pizza Hut (a jak!). Ale nikomu nie życzę takiej przygody, bo frustracja, smutek i absolutny brak radości z jedzenia, nawet przez te kilka dni, to nic przyjemnego i jest gorzej niż mogłoby się wydawać. Tak więc: celebrujcie jedzenie, póki możecie. Zacząłem z powrotem doceniać wszystkie potrawy i jak spragniony wędrowiec po miesiącach tułaczki wreszcie mogłem się najeść i poczuć te wszystkie aromaty, smaczki i przyprawy.
PS. To nie jest post promujący Pizzę Hut i ich Festiwal Pizzy, choć może tak wyglądać. Co więcej — chciałbym, żeby Pizza Hut kazała mi go promować, bo wtedy pewnie mógłbym tam codziennie jadać, co jest idealną sytuacją i moim małym marzeniem. Prawda jest bowiem taka, że ze wszystkich festiwali artystyczno-kulturalnych Festiwal Pizzy to jeden z moich najulubieńszych.
Więc jeśli jeszcze nie byliście — marsz do Pizza Hut, choć wartości odżywczych pewnie niewiele :)
Also published on Medium.